Wolf Alice - Bloom Baby Bloom
Podczas gdy w wielkanocnym koszyczku od Wolf Alice każdy znajdował swoją pisankę, ja dumałem nad skalą dobrowolnego zaciągu w służbie kampanii na rzecz ich predestynacji. Oczywiście dekadę temu Wielka Brytania miała wszelkie powody, żeby alarmować o kondycji rodzimej muzyki rockowej jako ginącym gatunku. Sam wypatrywałem następców post-britpopowych kapel, które zdążyły już okrzepnąć i jak jeden mąż kończyły swoje świeże podboje w drugiej setce brytyjskiej listy singli. Na uroki Wolf Alice byłem jednak odporny i nie przekonywało mnie nawet używanie w utworach cytatów z Makbeta. Jeżeli już, to gdybym mocniej się skupił, mógłbym rzeczywiście wyciągnąć więcej z ich pierwszych dwóch płyt – zagranych z pewnym nerwem i pamiętających o dobrych tradycjach brytyjskiej sceny indie początku lat 90. Natomiast „Blue Weekend”, czyli ten krążek, który wszyscy pokochali miłością bezwarunkową, nie pytając mnie nawet o zdanie, odbieram jednoznacznie – jako wysokobudżetową szafę grającą z muzyką do supermarketów (gdyby oczywiście w supermarketach leciał dream pop). Ok, a teraz w końcu czas na zwrot akcji, który usprawiedliwia istnienie tego wpisu.„Bloom Baby Bloom” zwrócił moją uwagę jeszcze przed pierwszym odtworzeniem. Oto bowiem zaczęła kruszyć się wielka zgoda nad Wolf Alice, ale nie wiedziałem wtedy jeszcze, skąd nadleciał strach. Dzisiaj wygląda na to, że przybył on zza wielkiej wody, chociaż jeżeli na zapowiedzi płyty 'The Clearning" gra Los Angeles, to robi to m.in. siłami Fleetwood Mac (żadna prawdziwa Ameryka). Od razu przez to słychać, że kwartet poluźnił gorset. Brzmi dużo bardziej radośnie i nie potrzebuje już deszczowych kurtek pod londyńską pogodę. Nie jestem tropicielem symboli, ale nawet szybkie porównanie okładki nowego singla do tych wcześniejszych daje jasny sygnał, dokąd zamierzamy. Ellie Rowsell używa głosu w tak przewrotny, imitujący instrument sposób, że cała operacja przywodzi na myśl zmysłowy świat Kate Bush. „Bloom Baby Bloom” narasta przy tym dość awangardowo, przechodząc tuż przed refrenem okres buntu i wyparcia. Kiedy jednak pokona już turbulencje, to kompozycja właściwie wyjaśnia się sama. Kto mnie zna, ten wie, że moje życie mogłoby się składać tylko z takich refrenów. Po odsłuchu natychmiast skierowałem uwagę w stronę kilku wywiadów, gdzie w kontekście nadchodzącej płyty otrzymałem brief o The Carpenters, krautrocku i trip hopie. Przeczytałem też kilka rozżalonych opinii, że Wolf Alice zaczęli tworzyć muzykę jak do seriali Disneya. Może powinienem je zacząć oglądać? W każdym razie powoli szykuję się do sięgnięcia po swoją pisankę.
15/05/25, Columbia Records.
Komentarze
Prześlij komentarz