Marina - Princess of Power
W nagłówku bloga widnieje sformułowanie, że piszę o tym, co uważam za przekonujące. Nie opracowałem jeszcze zasady wyjaśniającej odstępstwa od tej reguły, ale oto gram nowy album Mariny Diamandis – i niech precedens wykuwa się sam. Brak niepohamowanego entuzjazmu to oczywiście jeszcze nie krytyka. „Princess of Power” zasługuje na kilka jawnych pochwał, a próby tworzenia przez niektórych paraleli z „Love + Fear” należy po prostu zignorować. Nagranie, które cisnęło Walijkę w łapy wielkoformatowego, bezsensownego popu, dziś uznalibyśmy częściowo za wytwór sztucznej inteligencji — i naprawdę niełatwo znaleźć mu równorzędnego partnera. Z drugiej strony, zwolennicy bardziej nowofalowych tematów muszą zapomnieć o kontynuacji „Ancient Dreams in a Modern Land”. Oznacza to mniej więcej tyle, że nowa płyta ponownie zmiata kruchy porządek zainicjowany przez poprzedniczkę. Niezmienne u Mariny pozostaje tylko bezwarunkowe przekonanie o kobiecej sile, która ustawia krnąbrnych mężczyzn do pionu („Final Boss”), pozwala żyć chwilą i umierać młodo („Rollercoaster”) czy ośmiela do wychodzenia poza strefę własnego komfortu („Butterfly”). Właściwie większość, o ile nie każdy, z dwunastu utworów można wyjaśnić przez pryzmat jakiejś kobiecej supermocy bądź jej projekcji. Muzyka specjalnie nie wchodzi tu w słowo, unikając niepotrzebnych dwuznaczności. Dominuje poczucie nieskrępowanej zabawy – od bubblegumowego retro-brandingu po czyściutki, chwilami mocno obciachowy w artykulacji hedonizm. Christopher John Baran, producent płyty, nie jest kimś, kto mógłby zaproponować wiele więcej niż rasowy pop z manufaktury, ale trzeba mu oddać, że w jego sklepie z cukierkami asortyment jest największy w okolicy. Pomysłów nie brakuje – gorzej z angażującym wykonaniem. Z niedoborów wyrazistości jeszcze nikt nie umarł, ale „Princess of Power” daleko do dobrze rozumianego ekscentryzmu, który naznaczył wczesne lata kariery Mariny. Kilku utworom brakuje dynamiki i wyraźnych wątków różnicujących je od radiowego formatu – pomijając fakt, że to format adekwatny raczej do sytuacji rynkowej sprzed dekady. Koła ratunkowe idą w ruch, ale czy w roku 2025 ktokolwiek potraktuje poważnie pobrzmiewające echa „Coco Jamboo” i wszelkiej maści tropikalnego europopu w „Digital Fantasy”? Środek płyty broni się co najwyżej dostatecznie, a niesympatyczne wrażenie pogłębiają niezręczne teksty, których cytowanie sobie odpuszczę („Rollercoaster”, „Final Boss”). Opublikowane przed premierą single – szczególnie electro-barokowy „Cuntissimo” – podkręciły temperaturę moich oczekiwań, lecz ich obietnice realizuje niewielu. Warto jednak pamiętać o paru tytułach, ponieważ potrafią wyciągnąć album z dużych opresji. Fenomenalny utwór tytułowy żyje legendą ABBY i późnego Electric Light Orchestra, pozycjonując Marinę tak blisko sceny disco, jak jeszcze nigdy dotąd. Otwierając album, zapewne dorzuci kilka cennych punktów do ogólnych statystyk streamingu, ale brak oddelegowania na singiel promujący uważam za strategiczny błąd. Takie rozwiązanie pozwoliłoby na o wiele łagodniejsze wejście w erę nowej płyty niż stało się to za sprawą mocno polaryzującego „Butterfly”. Wątek disco to również domena figlarnego, podbitego hawajskim hookiem „I <3 You”, w którym sprawdzone pomysły po prostu działają zgodnie z instrukcją (patrz: Sophie Ellis Bextor, Jessie Ware). Nie mam jednak złudzeń – czas ekspozycji Mariny w złotych klatkach krytyków muzycznych (chwilowo) minął. Szukając przyczyn decyzji podjętych na „Princess of Power”, warto skoncentrować się na świetnym „Adult Girl”. W tej balladzie, nieprzystającej do estetyki reszty materiału, Marina z drżeniem w głosie przyznaje, że reglamentowana młodość uczyniła ją tytułową dorosłą dziewczyną. Dziewczyną, która najwyraźniej potrzebuje się wyszaleć, oszukać swój wiek i podążać za kaprysami wbrew purytańskim regułom. Szkoda tylko, że tej bezkompromisowości i zacięcia momentami brakuje tam, gdzie najprężniej wytężam słuch.
06/06/2025, BMG.
Komentarze
Prześlij komentarz