Sparks - MAD!
Czy Sparks są na coś wściekli, czy może są tylko szaleni? Kiedyś BBC napisało o nich, że to największy zespół, o którym nikt jeszcze nie słyszał. W erze dostępu do Internetu brew sama wędruje ku górze, lecz jest w tym ziarno prawdy, że bracia Mael zwykle tylko statystują na planie wielkiej historii popkultury. Niezależnie jak wielu wychowanków nie wyszło z ich szkółki, jak bardzo nie pogwałcili obowiązujących w danej epoce obyczajów i ilu niezidentyfikowanych po nazwie przebojów im nie zawdzięczamy, to zaledwie garstka wariatów przyznałaby im laur pierwszeństwa w czymkolwiek. Kilkukrotnie ocierali się o sławę, ale były to epizody tak rozproszone w latach, że trudno tu o jakiś sensowny constans. Dzisiaj, kiedy doświadczają drugiej, a może i trzeciej młodości, regularnie komponują i są bardziej widzialni niż kiedykolwiek (m.in. za sprawą wydanego w 2022 r. filmu dokumentalnego „The Spark Brothers”), każdy może zaprzyjaźnić się z dwójką ekscentrycznych staruszków. Czy warto akurat za pośrednictwem „MAD!”? Zwolennicy maksymalizmu w sztuce powinni poczuć krew. Pierwszą połowę krążka dominują syntetyczne, chrypliwe kompozycje o elektronicznym pniu. Nad krajobrazem bezapelacyjnie góruje gotyckie zamczysko, czyli ciężko stąpający na klawiszowych uderzeniach „Running Up a Tab at the Hotel for the Fab”. Równie intensywny, choć w nieco „billyidolowski” sposób, jest aspirujący do roli gwoździa programu „Hit Me Baby”. Powraca w nim lubiany przez Amerykanów motyw znerwicowanego, wiecznie goniącego własny cień paranoika. Rozbieganych myśli i gorączkowych pytań jest na płycie zresztą wiele („Don't Dog It”, „A Little Bit of Light Banter”), ale właśnie ten brak posortowania rzeczy postrzegam jako jeden z podstawowych walorów wspólnie spędzonego czasu. Odpowiadając tym samym na zadane wcześniej pytanie – Sparks szaleni są z definicji, a wściekli tylko z pozoru. „MAD!” nie jest koniec końców bardziej awanturnicza niż przeciętna propozycja z ich przepastnej dyskografii, natomiast odwołując się parokrotnie do electroclashu czy synth punku próbuje wyglądać na groźniejszą niż jest w rzeczywistości. Ja widocznie nie jestem przesadnie wybredny, ponieważ najprzytulniej mi pod znanym adresem „Drowned in the Sea of Tears”, ucieleśnieniu mydlanej pop opery i zarazem sequelowi historii z piosenki lokującej produkt firmy JanSport. Zupełnie nie przeszkadza mi deptanie po piętach „Edith Piaf (Said It Better Than Me)”, dlatego przypadek ten przeczy w moim mniemaniu słowom, że kto stoi w miejscu, ten się cofa. U Sparks wiele rzeczy działa po staremu, czyli co najmniej dobrze. W jednej z ostatnich rozmów muzycy przyznają z typowym dla siebie humorem, że nie rozumieją, dlaczego inni funkcjonujący w przemyśle muzycznym bracia non stop wchodzą ze sobą na wojenną ścieżkę. Ponad pół wieku spędzonych w kreatywnym konsorcjum, w zdrowiu i chorobie, nie pozostaje zapewne bez wpływu na taką ocenę sytuacji. Co ciekawe, według liczących różnymi metodami kronikarzy, „MAD!” to dwudziesty szósty lub dwudziesty ósmy album Sparks. Znając ich przewrotność, celem samym w sobie będzie zrealizowanie za jakiś czas dwudziestego siódmego – i to z dokładnością do dwóch miejsc po przecinku.
23/05/05, Transgressive Records.
💨 🔀
OdpowiedzUsuń